paź 25 2002

25/10/2002 - wiewiórki i Londyn


Komentarze: 0

Równo pięć tygodni i kilka godzin od przyjazdu.

Równo dwa tygodnie i jeden dzień od zgolenia głowy.

***

Mam mnóstwo nowych niepotrzebnych rzeczy (bo poco komu aktówka czy dziurkacz, nie mówiąc już o zakreślaczach). Znowu dominuje mnie instynkt gniazdowania. "Ok, aktówkę już mam, już nie będę musiał kupować nowej aktówki." Tak to się zaczyna. Potem sofa, stolik w formie znaku yin-yang i jak dobrze pójdzie to skończę tłukąc siebie samego po mordzie na kolanach przed własnym szefem, co bez wątpienia doprowadzi do wysadzenia przeze mnie w powietrze wszystkich warszawskich wieżowców z PeKiNem - BigBenem Europy wschodniej na czele.

Tym samym wyzbyłem się już wszystkich pieniędzy z którymi tu przyjechałem. No i dobrze, taki był plan, miały mi starczyć na miesiąc.

Znajomi byli ostatnio w Londynie. Nie pojechałem, wychodząc z założenia że miło by było najpierw poznać sam Oxford, dopiero potem bawić się w wojaże. Zresztą, i tak kilka dni później pojechałem do Londynu. Ale wszystko po kolei.

Tydzień temu, we środę, dostałem wspaniałą paczkę pełną miłości, pachnącą herbatami, wypełnioną Ciepłym i Puchatym. Dobrze jest wiedzieć, że gdzieś-tam za morzem czeka Moja Kochana Magotka... Łypie zresztą na mnie ze ściany w siedmiu osobach jedyna, i czeka. I ja też czekam i się już doczekać nie mogę... Patrzy tym tajemniczym spojrzeniem, w ktorym czai się pytanie - "kiedy mnie spotkasz, co mi powiesz...?" choć oczywiście wie, że jedynymi słowy które przejdą mi przez gardło będą, "no bo inaczej być nie może":

                              "...że byłaś światłem moim Bogiem
                               że szmat już drogi przemierzyłem
                               i byłaś wszędzie tam gdzie byłem
                               odległą gwiazdą w sztolni nocy
                               zachodem słońca snem proroczym
                               przestrzenią serca której strzegłem
                               jak oka w głowie dla tej jednej
                               mądrej i pięknej ludzkim prawem
                                                            ave"


Dygresja: zawsze w takich momentach zadziwia mnie możliwość wielokrotnego użycia (angielskie "reusability" byłoby takie zgrabne w tym miejscu) konretnego zestawu słów. Mówimy do siebie po tysiąckroć wypowiedzianymi, napisanymi, wydrukowanymi, wyśpiewanymi słowami, mówimy do siebie Czyżykiewiczem, Cortazarem, Lipską, czasem Wojaczkiem, często Brodskim, rzadziej Sienkiewiczem, zdarza się Machulski lub Stuhr, to trudno powiedzieć, Michnikowski, Przybora, co ambitniejszym Shakespeare, co bardziej "radykalnym" Pawlikowska-Jasnorzewska czy Poświatowska, no i każdemu, wszędzie, mimochodem lub z premedytacją Osiecka. Zastanawiam się czy to przypadkiem nie jest tak, że te wszystkie słowa w pewnym momencie się zużywają, są obgryzane z wartości przechodząc tak cały czas z ust do ust i obijając się o zęby. Cortazarowski Morelli pewnie coś na ten temat napisał, ale aż tak dobry nie jestem żeby przypomnieć sobie teraz gdzie i jak; może na całe szczęście - przynajmniej te słowa później się zużyją.

***

Uwielbiam poranne podróże do Wheatley. Mała mieścinka, trzy mile od Oxfordu autostradą A40 w stronę Londynu, Oxford Brookes University ma tam swój kampus i wydział matematyki i nauk informacyjnych. Jest bezpośredni autobus, 77 lub 77A, wsiadam na kampusie na Gypsy Lane i dwadzieścia minut później (jak nie ma korków) jestem na miejscu. A po drodze - Headington, Headington Hill Park i wspaniałe, kolorowo-jesienne wzgórza z małymi białymi owcami o czarnych mordkach i brązowymi krowami. No i rzecz jasna - Sting, Czyżyk, Al di Meola, Preisner czy co mi tam akurat wpadnie pod rękę. Jasne, pewnie powinienem w tym czasie czytać, sam nie wiem co jeszcze mądrego robić, ale nie mogę, tak jest pięknie wokół.

Dziś w parku Headington Hill trawa była biała od szronu.

Ciekawe czy wiewiórkom nie jest zimno w pazurki?

To są tak naprawdę najbardziej urocze stworzonka Boże jakie można sobie wyobrazić. Stałem dzisiaj i uśmiechałem się jak głupi na środku chodnika przez dobre piętnaście minut, tylko dlatego że zaraz za płotem osiem lub dziewięć szarych istotek biegało w tą i z powrotem szukając czegoś do jedzenia, zakopując to, wbiegając na drzewa i zeskakując na dół... Ale jak strasznie mi dobrze było, jak to się teraz mówi w młodzieżowych kręgach, nosiłem potem banana przyklejonego do twarzy przez ładne dwie godziny...

***

Przedwczoraj skończyłem 21 lat.

Duża rzecz. Choć tak naprawdę - zmieniło się cokolwiek? Świat trwa jak trwał, ludzie mordują się na wzajem jak mordowali, nikt prócz kilku zainteresowanych nie zwrócił uwagi. Może to i dobrze, taka mała lekcja pokory, przyda mi się :)
Ale ci, którzy zwrócili, którzy pamiętali... Nawet nie macie pojęcia jak bardzo Wam jestem wdzięczny, jak bardzo to doceniam i Wam za to dziękuję.

Jeden z piękniejszych prezentów, które można sobie wyobrazić, a o których się nawet nie pomyśli - mała, wyszperana w antykwariacie książeczka z przekładami sonetów z portugalskiego, po angielsku rzecz jasna, ze złoconymi grzbietami stron z jednej strony, fantastycznymi inicjałami i dedykacją "With Helen's love to Winifred, Xmas 1900". Dziękuję, Beata.

No i Londyn. Tu wielkie podziękowania dla rodziny - Rodziców, Babci, Ciotki, za wszystko, ale i za kluczowy w tej kwestii sponsoring. Dwie godziny jazdy, potem samotny wypad na Trafalgar Square, a potem Her Majesty's Theatre i "Phantom of the Opera" Andrew Lloyd Webera. "Jack Daniels on the rocks" przed, zimny do bólu palców szampan i waniliowa cygaretka w antrakcie na balkonie teatru, z Trafalgar Square zaraz za jednym rogiem i Piccadily Circus majaczącym z daleka po drugiej stronie. Rzecz jasna, wszystko w pełnej gali. Dreszcz wzdłuż pleców i na rękach, najmniej z powodu chłodnego wiatru. "Chwilo, piękna jesteś, trwaj!"

Ale chwila rzecz jasna nie chciała rzec "Ok, kapitanie mój, kapitanie" i uciekła razem z dzwonkiem oznajmiającym koniec przerwy.

Za to w poniedziałek znowu do Londynu, tym razem "12th hour" w reżyserii Sama Mendesa, potem jakaś kolacja ważna z ważnymi ludźmi (pewnie i obsadą, na Mendesa nawet nie śmiem liczyć) a potem obsada "Bombay Dreams" w specjalnym kabaretowym programie... powrót koło 0300h. A tydzień później "Wujaszek Wania" po angielsku. Skoro te chwile są takie niepokorne to postaram się ich złapać jak najwięcej, ot co.

***

Jak jest być łysym?

Znacznie gorzej niż mieć milimetr, dwa, trzy. Jedno nie ulega wątpliwości - "długie włosy mają w sobie magię", jak mi ostatnio napisała pewna Wyjątkowa Osoba. Cóż, może za rok znowu to potwierdzę, jak cebulki pozwolą. Ale nie żałuję. Tak trzeba było. Magotka opowiadała, że słyszała historię o papudze, która powyrywała sobie wszystkie piórka z tęsknoty do swojego właściciela... może coś jest na rzeczy?

***

Z rzeczy wagi pomniejszej polecam wszystkim stronę Moby'ego, www.moby.com; generalnie nic do gościa nie mam, nawet niespecjalnie rozróżniam jego piosenki, ale stronę warto zobaczyć. Z dwóch powodów. Pierwszym jest obrazek powitalny który nieodmiennie mnie rozczula, drugim dziennik pisany przez Moby'ego. Ma sympatyczną właściwość wywoływania uśmiechu przynajmniej na pół mordki, a zdarza się że i bardziej.

No i przedostatnia płyta Meoli wyparła brutalnie Radiohead, mimo że mój wczoraj nabyty przewodnik po Oxfordzie twierdzi że ponoć często można spotkać Thoma Yorke'a (wokalistę) w Tesco na Cowley Road, przy dziale z grzybami.

alexiej : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz